Nadzieja Przyszłości
Siedzieli w futurystycznie urządzonym pomieszczeniu, metalowe ściany były raz w tygodniu usprawniane przez rządowe roboty, meble po zmianie konfiguracji w domowym komputerze przybierały inne, coraz to bardziej kreatywne kształty i kolory. Cyberkot Fajfus wylegiwał się w rogu salonu, przy kominku napędzanym na deuter. W całym pokoju cuchnęło zdradliwą nowoczesnością, zagospodarowanie tych czterech ścian wprawiało myśli Cezara w smutek i zażenowanie, zastanawiał się dlaczego jego wójek idzie z postępem czasu. Podziemia przecież od lat ostrzegają przed nieuniknioną zagładą, którą spowoduje rozwój cywilizacji. Młodzieniec uważał, że za dużo tu kolorów nadających życiu sztucznych, pozytywnych odczuć. Wyobraził sobie solidne, dębowe meble z perskim dywanem na środku salonu, antyczne biurko z przestarzałym, ale wiernym komputerem i ciemne ściany w tle Jego żelazne nogi leżały oparte o platynową komodę, która z pewnością była uniwersum dla kilku kolonii cyberkorników. Siedział wygodnie oparty w fotelu, jego ramię podpierało się o stolik, na który kilka minut wcześniej wyłożono popołudniowy posiłek. Cezar nie tknął obiadu, nie miał dzisiaj ochoty na spożywanie strawy składającej się z kilku tysięcy megapikseli i paru megabajtów pamięci . Pomyślał o krwistym steku i naturalnie wyhodowanych ziemniakach, które serwowała mu matka, do czasu wprowadzenia inter galaktycznej ustawy dotyczącej zakazu zabijania wszelakiego rodzaju istot żywych. Dla przeciętnego obserwatora zawarcie ugody między dwoma siędzącymi na przeciwko siebie, odmiennymi osobami było niemożliwe. Przebojowo ubrany chłopak ceniący ideologię, które zna tylko z opowieści patrzył posępnie na swojego bogatego, wierzącego w przyszłość wuja. Ten obserwował zachowania swojego siostrzeńca, brak manier przy stole i chęć łamania konwenansów nie wprawiły go w dobry nastrój, kiedyś wierzył, że jego siostra urodzi silną osobę, która po jego śmierci będzie w stanie rozwinąć rodzinne interesy. A przed nim siedział brudas czujący emocjonalny pociąg do tanich napojów wyskokowych i pogańskiego zbawiciela z krzyża.
- Dalej ufam, że z tego wyrośniesz, chociaż ja w twoim wieku miałem już plany na siebie, wiesz, że krzywdzisz swoją matkę, tak nie może być. - wuj zanurzył wargi w kieliszku z winem, oblizał się i kontynuował przemowę do siostrzeńca - W niedalekiej przyszłości będziesz musiał przejąć firmę, mam tylko ciebie i twoją matkę, która nie jest w stanie wziąć takiego ciężaru na swoje barki, obawiam się, że choroba wkrótce mnie wyniszczy.
- Planeta w końcu odetchnie od zanieczyszczeń sięgających nawet po Mars - Cezar splunął pod nogi i odpalił papierosa, zaśmiał się wujowi w twarz, uderzył pięścią w stół, kieliszek z winem spadł na podłogę. Robot sprzątacz od razu wystartował do miejsca, gdzie zagnieździł się bałagan. - Przejmę firmę tylko po to, żeby zamknąć działalność.
- A co będzie z tobą i twoją chorą matką, żyjecie za moje pieniądze. - burżuj zaciągnął się cygarem, jego dłoń trzęsła się, przestał panować nad nerwami - Wiesz, że bez tej firmy skończycie na ulicy.
- Ona też nie potrzebuje twoich pieniędzy.
- Potrzebuje i dobrze o tym wiesz, może w końcu posłuchasz, co ma do powiedzenia, jesteś zaślepiony w sobie!
- Dobrze wiem, czego ona potrzebuje do szczęścia! - buntownik wstał z fotela i zaczął wyrzucać swoje frustracje na robocie, który właśnie skończył wykonywać nakazaną mu pracę, biedny blaszak nie poradził sobie z taką agresją, jego system zawiesił się - Żałuję, że do ciebie przyszedłem, wychodzę, nie mam zamiaru dalej słuchać tych kapitalistycznych bredni.
Cezar na odchodne kopnął jeszcze raz robota w okolice jednostki centralnej i wyszedł z posiadłości, nie był w stanie dalej słuchać tych herezji, nie jest na tyle skomercjalizowany aby podpisać się pod zanieczyszczaniem planety, za żadne pieniądze. Uznał, że lekarstwa dla matki będzie zdobywał w sposób nieszkodliwy dla wyższego dobra, na przykład okradając nieuczciwych kapitalistów. Tak! Oni wnoszą tyle zła do świata, że okradanie ich przysłuży się dobru i jednocześnie utrzyma jego matkę przy życiu, może nawet w podziemiach uhonorują go za taki porywczy czyn. Oczywiście! Przecież to logiczne, w końcu jego racje mogą przyczynić się tylko do zbawienia, będzie ratował świat od nieprawości, zostanie lekarzem istnień skrzywdzonych. Jakże inaczej! Przecież to on ma racje. Wypełniła go euforia, wygrzebał z kieszeni resztę pieniędzy, które dostał w ramach kieszonkowego od matki, nie można zbawiać świata o suchym pysku. W idealnym momencie na horyzoncie pojawił się jeden z tych sklepów, gdzie w sprzedaży były średnioprocentowe, tanie napoje alkoholowe. Zostało już ich mało, w dzisiejszych czasach ciężko uzyskać zezwolenie na handel tak zwanymi truciznami. Pierdoleni politycy. Siedzą na dupach i nic nie robią, zamiast poszerzyć rynek pracy dla dobrych chłopaków wolą poświęcać czas na kłótnie. Kij by ich, wyszli by raz na ulice i zobaczyli ilu prawych ze mną biedę klepie ledwo wiążąc koniec z końcem za psi grosz. Ale ja to zmienię, będę ich okradał, zło dobrem zwyciężaj. W umyśle młodego buntownika kłębiło się jeszcze wiele myśli, większość z nich wypłynęła zaraz przy otwieraniu trzeciego litra napoju winopodobnego. Cezar stanął przed domem, wejście po schodach na trzecie piętro za pomocą dwóch protez to zwykle nie wyzwanie, chyba, że ma się we krwi dwa promile alkoholu i nie pamięta instrukcji obsługi pilota, który odpowiada za wydawanie komend sztucznym nogą.
- Chuj ich technologie strzelił. - powiedział pod nosem do siebie - Jakby nie mogli przewidzieć, że dobry chłopak się upije.
Najbliższe czterdzieści minut dla cyberpunka było zbiorem tortur i poniżeń, czołganie się po schodach w stanie wyższego upojenia dla wielu istot może być średnio przyjemnym sposobem spędzania wolnego czasu. Sekundy płynęły wolno, jakby tak przyspieszyć czas, wszystko byłoby proste. Ale gdyby istniała taka możliwość, ilu głupców już w tej chwili stanęło by przed stwórcą przyspieszając wszystkie minuty uznając je za bezwartościowe, gubiąc jednocześnie momenty szczęśliwe. W końcu wdrapał się na ostatnie piętro, gdzie czekały na niego drzwi do mieszkania. Wyciągnął rękę w stronę czytnika linii papilarnych, na szczęście sięgnął, przyłożył palec wskazujący do ekranu, drzwi otworzyły się.
- Witam panicza w posiadłości Piechów, mogę wziąć pański płaszcz? - robot sługa wyciągnął macki w kierunku upierdolonej ramoneski Cezara, ten resztkami sił odepchnął natręta i zaczął czołgać się w stronę pokoju zostawiając po drodze plamę cuchnących wymiocin - Może przyrządzę kawę?
Buntownik nie odpowiedział, resztkami sił wtoczył się do sypialni, przez kilka minut podejmował jeszcze nierówną walkę z za wysoko pościelonym łóżkiem i zasnął na podłodze.
Promienie słoneczne zaatakowały mniej więcej koło 7.00 rano, Cezar zbudzony przez nie klasnął dwa razy dłońmi, rolety automatycznie opuściły się w dół, w pokoju nastała upragniona ciemność, teraz tylko skosztować chłodnej wody, która znieczuli ból głowy. A wtedy znów nastanie błoga harmonia, zasłużona równowaga ciała i umysłu, jebane hipisowskie peace. Buntownik otworzył oczy, doszło do niego, że leży skacowany na podłodze w swoich rzygowinach, paskudny widok. Włożył rękę do kieszeni, wyczuł w niej kilka banknotów, zapewne wczorajszego dnia pod wpływem alkoholu odebrał swoją własność jakiemuś niesprawiedliwemu prezesowi, który wracał nie tymi uliczkami co trzeba. Dobro znów zwyciężyło. Cyberpunk wypatrzył pilota do protez i zaprogramował go na kuchnię, metalowe nogi zaczęły się podnosić, razem z nimi całe ciało, każdy krok wykonywany był z precyzją Szwajcarskiego Zegarmistrza. Cezar do dziś nie umie się pogodzić z tym, że dał sobie przeszczepić to żelastwo, technologia na pewno doprowadzi do zagłady, a co, jeśli te kikuty pod wpływem błędu zaprowadzą go kiedyś do cyber skinheadowskiej dzielnicy? Buntownik dotarł do kuchni, jego matka już tam była, zawsze wstawała przed nim, dzisiaj jednak wyglądała marniej niż zwykle, siedziała zapłakana na krześle, po jej twarzy spływały łzy. Sekundy ciszy zdawały się być minutami, godzinami... dniami. Syn podszedł do matki, objął ją, milczeli dalej. Sprawa była tak poważna, że nie przeszkadzał jej odór wydobywający się z gęby syna, potrzebowała teraz kogoś bliskiego.
- Mój brat nie żyje, umarł kilka minut po twoim wyjściu... - matka przerwała ciszę, po chwili jednak urwała, kolejne sekundy milczenia, a każda z nich raniła bardziej niż słowa lub czyny - Dzisiaj w południe jest msza, ubierzemy się ładnie i pójdziemy modlić za jego duszę.
- Wuj wyznawał religię Wielkiego Komputera, nie mogę tam z tobą iść, to wbrew moim zasadą - młodzieniec wyrwał się z objęć matki i wystartował do swojego pokoju, rzucił kilka przekleństw w stronę rodzicielki i trzasnął drzwiami, kobieta ruszyła za nim, zaczęła bezskutecznie się dobijać i błagać.
- Możesz raz w życiu wysłuchać mnie i podjąć decyzję, która nie zrobi mi przykrości?!
- Nie mogę ot tak poniewierać swoimi ideałami. I tak je zbluzgałem pozwalając ci na przyjmowanie pieniędzy od tego kapitalisty, nawet nie wiesz jak się cieszę, że kopnął w kalendarz.
- Nie mów tak, jakbyś podjął się pracy, nie bylibyśmy do tego zmuszeni. - wypomniała mu matka uderzając w drzwi z coraz większym impetem - Otwieraj, wiesz, że nie mogę się przemęczać, bo i po mnie śmierć przyjdzie.
- Nie będę pracował dla tych fałszywych skurwieli, za żadne pieniądze. - buntownik dalej upierał się przy swoich racjach - Nikt ci nie każe się przemęczać.
- Przestanę dopiero jak mi obiecasz, że pójdziesz tam ze mną, w każdej chwili mogę zasłabnąć, chyba jeszcze masz w sobie odrobinę litości dla mnie.
- Dobra, tylko kurwa przestań już walić w te drzwi, głowa mi pęka.
Matka spełniła prośbę syna i odmeldowała się do garderoby. Usiadła przy lustrze i zaczęła się zastanawiać w czym udać się na mszę. Stwierdziła, że najodpowiedniejsza będzie czerń, miała do dyspozycji tylko jedną suknię w tym kolorze, była ona ładunkiem dla wielu wspomnień. Wspaniała, Włoska robota, po tylu latach nie ubyła nawet w skrawek nitki. Matylda chwyciła za rękaw, materiał w dotyku dalej był taki sam, jak w dzień kupna. Zamknęła oczy, przypomniała sobie jaka była szczęśliwa, gdy dostała ją od męża w prezencie na pierwszą rocznicę ślubu. Wszystkie koleżanki jej zazdrościły, mówiły, że takiego męża, to żadna nie ma. W jej umyśle pojawił się wizerunek Boba, modnie ubrany, uśmiechnięty młodzieniec dał jej buziaka, powiedział, że wychodzi tylko na chwilę. Miał wspaniałe, gęste, długie włosy i ten błysk szaleńca w oczach, jakby topił się w nich cały wszechświat. A jednak zawsze był uosobieniem spokoju, rzadziej dobra, ludzie plotkowali, że jest powiązany z Mafią, Matyldę szczerze, nic to nie obchodziło, zadurzyła się w nim po uszy. Było już kilka godzin po północy, a ona dalej czekała na niego z kolacją, mówił, że wychodzi tylko na chwilę. Minęły dwa dni, a on dalej nie wracał, przypadkowo w wiadomościach natrafiła na reportaż o nieboszczyku wyłowionym dzisiaj przez rybaków za pomocą sieci. Wspomnienie prysło jak bańka mydlana, nie miała ochoty jeszcze bardziej się dołować, po dwudziestu latach od tego zdarzenia zdołała pogodzić się z tym przykrym incydentem.
Siedzieli w futurystycznie urządzonym pomieszczeniu, metalowe ściany były raz w tygodniu usprawniane przez rządowe roboty, meble po zmianie konfiguracji w domowym komputerze przybierały inne, coraz to bardziej kreatywne kształty i kolory. Cyberkot Fajfus wylegiwał się w rogu salonu, przy kominku napędzanym na deuter. W całym pokoju cuchnęło zdradliwą nowoczesnością, zagospodarowanie tych czterech ścian wprawiało myśli Cezara w smutek i zażenowanie, zastanawiał się dlaczego jego wójek idzie z postępem czasu. Podziemia przecież od lat ostrzegają przed nieuniknioną zagładą, którą spowoduje rozwój cywilizacji. Młodzieniec uważał, że za dużo tu kolorów nadających życiu sztucznych, pozytywnych odczuć. Wyobraził sobie solidne, dębowe meble z perskim dywanem na środku salonu, antyczne biurko z przestarzałym, ale wiernym komputerem i ciemne ściany w tle Jego żelazne nogi leżały oparte o platynową komodę, która z pewnością była uniwersum dla kilku kolonii cyberkorników. Siedział wygodnie oparty w fotelu, jego ramię podpierało się o stolik, na który kilka minut wcześniej wyłożono popołudniowy posiłek. Cezar nie tknął obiadu, nie miał dzisiaj ochoty na spożywanie strawy składającej się z kilku tysięcy megapikseli i paru megabajtów pamięci . Pomyślał o krwistym steku i naturalnie wyhodowanych ziemniakach, które serwowała mu matka, do czasu wprowadzenia inter galaktycznej ustawy dotyczącej zakazu zabijania wszelakiego rodzaju istot żywych. Dla przeciętnego obserwatora zawarcie ugody między dwoma siędzącymi na przeciwko siebie, odmiennymi osobami było niemożliwe. Przebojowo ubrany chłopak ceniący ideologię, które zna tylko z opowieści patrzył posępnie na swojego bogatego, wierzącego w przyszłość wuja. Ten obserwował zachowania swojego siostrzeńca, brak manier przy stole i chęć łamania konwenansów nie wprawiły go w dobry nastrój, kiedyś wierzył, że jego siostra urodzi silną osobę, która po jego śmierci będzie w stanie rozwinąć rodzinne interesy. A przed nim siedział brudas czujący emocjonalny pociąg do tanich napojów wyskokowych i pogańskiego zbawiciela z krzyża.
- Dalej ufam, że z tego wyrośniesz, chociaż ja w twoim wieku miałem już plany na siebie, wiesz, że krzywdzisz swoją matkę, tak nie może być. - wuj zanurzył wargi w kieliszku z winem, oblizał się i kontynuował przemowę do siostrzeńca - W niedalekiej przyszłości będziesz musiał przejąć firmę, mam tylko ciebie i twoją matkę, która nie jest w stanie wziąć takiego ciężaru na swoje barki, obawiam się, że choroba wkrótce mnie wyniszczy.
- Planeta w końcu odetchnie od zanieczyszczeń sięgających nawet po Mars - Cezar splunął pod nogi i odpalił papierosa, zaśmiał się wujowi w twarz, uderzył pięścią w stół, kieliszek z winem spadł na podłogę. Robot sprzątacz od razu wystartował do miejsca, gdzie zagnieździł się bałagan. - Przejmę firmę tylko po to, żeby zamknąć działalność.
- A co będzie z tobą i twoją chorą matką, żyjecie za moje pieniądze. - burżuj zaciągnął się cygarem, jego dłoń trzęsła się, przestał panować nad nerwami - Wiesz, że bez tej firmy skończycie na ulicy.
- Ona też nie potrzebuje twoich pieniędzy.
- Potrzebuje i dobrze o tym wiesz, może w końcu posłuchasz, co ma do powiedzenia, jesteś zaślepiony w sobie!
- Dobrze wiem, czego ona potrzebuje do szczęścia! - buntownik wstał z fotela i zaczął wyrzucać swoje frustracje na robocie, który właśnie skończył wykonywać nakazaną mu pracę, biedny blaszak nie poradził sobie z taką agresją, jego system zawiesił się - Żałuję, że do ciebie przyszedłem, wychodzę, nie mam zamiaru dalej słuchać tych kapitalistycznych bredni.
Cezar na odchodne kopnął jeszcze raz robota w okolice jednostki centralnej i wyszedł z posiadłości, nie był w stanie dalej słuchać tych herezji, nie jest na tyle skomercjalizowany aby podpisać się pod zanieczyszczaniem planety, za żadne pieniądze. Uznał, że lekarstwa dla matki będzie zdobywał w sposób nieszkodliwy dla wyższego dobra, na przykład okradając nieuczciwych kapitalistów. Tak! Oni wnoszą tyle zła do świata, że okradanie ich przysłuży się dobru i jednocześnie utrzyma jego matkę przy życiu, może nawet w podziemiach uhonorują go za taki porywczy czyn. Oczywiście! Przecież to logiczne, w końcu jego racje mogą przyczynić się tylko do zbawienia, będzie ratował świat od nieprawości, zostanie lekarzem istnień skrzywdzonych. Jakże inaczej! Przecież to on ma racje. Wypełniła go euforia, wygrzebał z kieszeni resztę pieniędzy, które dostał w ramach kieszonkowego od matki, nie można zbawiać świata o suchym pysku. W idealnym momencie na horyzoncie pojawił się jeden z tych sklepów, gdzie w sprzedaży były średnioprocentowe, tanie napoje alkoholowe. Zostało już ich mało, w dzisiejszych czasach ciężko uzyskać zezwolenie na handel tak zwanymi truciznami. Pierdoleni politycy. Siedzą na dupach i nic nie robią, zamiast poszerzyć rynek pracy dla dobrych chłopaków wolą poświęcać czas na kłótnie. Kij by ich, wyszli by raz na ulice i zobaczyli ilu prawych ze mną biedę klepie ledwo wiążąc koniec z końcem za psi grosz. Ale ja to zmienię, będę ich okradał, zło dobrem zwyciężaj. W umyśle młodego buntownika kłębiło się jeszcze wiele myśli, większość z nich wypłynęła zaraz przy otwieraniu trzeciego litra napoju winopodobnego. Cezar stanął przed domem, wejście po schodach na trzecie piętro za pomocą dwóch protez to zwykle nie wyzwanie, chyba, że ma się we krwi dwa promile alkoholu i nie pamięta instrukcji obsługi pilota, który odpowiada za wydawanie komend sztucznym nogą.
- Chuj ich technologie strzelił. - powiedział pod nosem do siebie - Jakby nie mogli przewidzieć, że dobry chłopak się upije.
Najbliższe czterdzieści minut dla cyberpunka było zbiorem tortur i poniżeń, czołganie się po schodach w stanie wyższego upojenia dla wielu istot może być średnio przyjemnym sposobem spędzania wolnego czasu. Sekundy płynęły wolno, jakby tak przyspieszyć czas, wszystko byłoby proste. Ale gdyby istniała taka możliwość, ilu głupców już w tej chwili stanęło by przed stwórcą przyspieszając wszystkie minuty uznając je za bezwartościowe, gubiąc jednocześnie momenty szczęśliwe. W końcu wdrapał się na ostatnie piętro, gdzie czekały na niego drzwi do mieszkania. Wyciągnął rękę w stronę czytnika linii papilarnych, na szczęście sięgnął, przyłożył palec wskazujący do ekranu, drzwi otworzyły się.
- Witam panicza w posiadłości Piechów, mogę wziąć pański płaszcz? - robot sługa wyciągnął macki w kierunku upierdolonej ramoneski Cezara, ten resztkami sił odepchnął natręta i zaczął czołgać się w stronę pokoju zostawiając po drodze plamę cuchnących wymiocin - Może przyrządzę kawę?
Buntownik nie odpowiedział, resztkami sił wtoczył się do sypialni, przez kilka minut podejmował jeszcze nierówną walkę z za wysoko pościelonym łóżkiem i zasnął na podłodze.
Promienie słoneczne zaatakowały mniej więcej koło 7.00 rano, Cezar zbudzony przez nie klasnął dwa razy dłońmi, rolety automatycznie opuściły się w dół, w pokoju nastała upragniona ciemność, teraz tylko skosztować chłodnej wody, która znieczuli ból głowy. A wtedy znów nastanie błoga harmonia, zasłużona równowaga ciała i umysłu, jebane hipisowskie peace. Buntownik otworzył oczy, doszło do niego, że leży skacowany na podłodze w swoich rzygowinach, paskudny widok. Włożył rękę do kieszeni, wyczuł w niej kilka banknotów, zapewne wczorajszego dnia pod wpływem alkoholu odebrał swoją własność jakiemuś niesprawiedliwemu prezesowi, który wracał nie tymi uliczkami co trzeba. Dobro znów zwyciężyło. Cyberpunk wypatrzył pilota do protez i zaprogramował go na kuchnię, metalowe nogi zaczęły się podnosić, razem z nimi całe ciało, każdy krok wykonywany był z precyzją Szwajcarskiego Zegarmistrza. Cezar do dziś nie umie się pogodzić z tym, że dał sobie przeszczepić to żelastwo, technologia na pewno doprowadzi do zagłady, a co, jeśli te kikuty pod wpływem błędu zaprowadzą go kiedyś do cyber skinheadowskiej dzielnicy? Buntownik dotarł do kuchni, jego matka już tam była, zawsze wstawała przed nim, dzisiaj jednak wyglądała marniej niż zwykle, siedziała zapłakana na krześle, po jej twarzy spływały łzy. Sekundy ciszy zdawały się być minutami, godzinami... dniami. Syn podszedł do matki, objął ją, milczeli dalej. Sprawa była tak poważna, że nie przeszkadzał jej odór wydobywający się z gęby syna, potrzebowała teraz kogoś bliskiego.
- Mój brat nie żyje, umarł kilka minut po twoim wyjściu... - matka przerwała ciszę, po chwili jednak urwała, kolejne sekundy milczenia, a każda z nich raniła bardziej niż słowa lub czyny - Dzisiaj w południe jest msza, ubierzemy się ładnie i pójdziemy modlić za jego duszę.
- Wuj wyznawał religię Wielkiego Komputera, nie mogę tam z tobą iść, to wbrew moim zasadą - młodzieniec wyrwał się z objęć matki i wystartował do swojego pokoju, rzucił kilka przekleństw w stronę rodzicielki i trzasnął drzwiami, kobieta ruszyła za nim, zaczęła bezskutecznie się dobijać i błagać.
- Możesz raz w życiu wysłuchać mnie i podjąć decyzję, która nie zrobi mi przykrości?!
- Nie mogę ot tak poniewierać swoimi ideałami. I tak je zbluzgałem pozwalając ci na przyjmowanie pieniędzy od tego kapitalisty, nawet nie wiesz jak się cieszę, że kopnął w kalendarz.
- Nie mów tak, jakbyś podjął się pracy, nie bylibyśmy do tego zmuszeni. - wypomniała mu matka uderzając w drzwi z coraz większym impetem - Otwieraj, wiesz, że nie mogę się przemęczać, bo i po mnie śmierć przyjdzie.
- Nie będę pracował dla tych fałszywych skurwieli, za żadne pieniądze. - buntownik dalej upierał się przy swoich racjach - Nikt ci nie każe się przemęczać.
- Przestanę dopiero jak mi obiecasz, że pójdziesz tam ze mną, w każdej chwili mogę zasłabnąć, chyba jeszcze masz w sobie odrobinę litości dla mnie.
- Dobra, tylko kurwa przestań już walić w te drzwi, głowa mi pęka.
Matka spełniła prośbę syna i odmeldowała się do garderoby. Usiadła przy lustrze i zaczęła się zastanawiać w czym udać się na mszę. Stwierdziła, że najodpowiedniejsza będzie czerń, miała do dyspozycji tylko jedną suknię w tym kolorze, była ona ładunkiem dla wielu wspomnień. Wspaniała, Włoska robota, po tylu latach nie ubyła nawet w skrawek nitki. Matylda chwyciła za rękaw, materiał w dotyku dalej był taki sam, jak w dzień kupna. Zamknęła oczy, przypomniała sobie jaka była szczęśliwa, gdy dostała ją od męża w prezencie na pierwszą rocznicę ślubu. Wszystkie koleżanki jej zazdrościły, mówiły, że takiego męża, to żadna nie ma. W jej umyśle pojawił się wizerunek Boba, modnie ubrany, uśmiechnięty młodzieniec dał jej buziaka, powiedział, że wychodzi tylko na chwilę. Miał wspaniałe, gęste, długie włosy i ten błysk szaleńca w oczach, jakby topił się w nich cały wszechświat. A jednak zawsze był uosobieniem spokoju, rzadziej dobra, ludzie plotkowali, że jest powiązany z Mafią, Matyldę szczerze, nic to nie obchodziło, zadurzyła się w nim po uszy. Było już kilka godzin po północy, a ona dalej czekała na niego z kolacją, mówił, że wychodzi tylko na chwilę. Minęły dwa dni, a on dalej nie wracał, przypadkowo w wiadomościach natrafiła na reportaż o nieboszczyku wyłowionym dzisiaj przez rybaków za pomocą sieci. Wspomnienie prysło jak bańka mydlana, nie miała ochoty jeszcze bardziej się dołować, po dwudziestu latach od tego zdarzenia zdołała pogodzić się z tym przykrym incydentem.