Witaj, pamiętasz mnie?

16 grudnia 2009
Czyli o tym, jak na Fudżi znów zagościłem.


Zaległości mi się narobiło. Ten wrzut powinien powstać zdecydowanie wcześniej. Niestety pewien problem, o którym już tu wspominałem ostatnio zdecydowanie się powiększył. Moja rada dla wszystkich, którzy chcieliby tutaj pracować - znajdźcie sobie szefa, który nie będzie Japończykiem.

 

Ale nie o tym mieliśmy. Dzisiaj bohaterką jest Fudżi. Pazerna na sławę z niej babka, bo już nieraz się przewijała na łamach tego bloga. Tak się jednak złożyło, że towarzyszące mi przez dwa tygodnie (i zabierające łóżko) Agata i Dominika chciały odwiedzić ten symbol Japonii, a przy okazji park narodowy, który znajduje się wokół, czyli Hakone. Z samego rana w sobotę, świtem niemal, czyli około 9 (przypominam, mowa o sobocie) ruszaliśmy. Autobus zabrał nas na samą Fudżi. Dotarliśmy do piątej stacji, tej samej z której w sierpniu zaczynaliśmy wspinaczkę. Jakże różne to były doznania. Przede wszystkim - dzień! Tym razem to było przedpołudnie. Poprzednio 10 wieczorem. Wreszcie można było zobaczyć bohaterkę opowieści, a nie tylko jej mroczny zarys - jak poprzednio. Swoją drogą ten mroczny zarys powinien dać mi wtedy do myślenia. Mądry Polak po szkodzie jak widać. Kolejna zmiana - śnieg! Szczyt Fudżi już od dłuższego czasu pokryty jest szczelną pokrywą śnieżną. W końcu to prawie 4 tysiące metrów góry. Tam wyżej od dawna panuje mróz. Jedno się nie zmieniło - chmury! Wszędzie. Zapieprzają w te i wewte jak pershingi.

 







Na Fudżi nie zagościliśmy zbyt długo. Szybki posiłek i ruszaliśmy postać w korku. Dwie godziny wolnej jazdy i podziwiania widoków przez szybkę, ale w końcu udało się dotrzeć nad przepiękne jezioro Ashinoko. W czasie ładnej pogody można stamtąd podziwiać Fudżi w pełnej okazałości. Oczywiście należy tutaj dodać, że nam się nie udało na to załapać. Widoki japońskiej jesieni były jednak bardzo miłe.

 












Ale… ale… Czas pełnej rekompensaty nadszedł wieczorem. Wielka w tym zasługa Yumi, która Tokio zna jak własną kieszeń (i mówi w lokalnym narzeczu). Zapraszamy na Monja! Okonomiyaki! I naleśniki z zielonej herbaty! A teraz co nieco, o każdej z potraw.

Czym jest monja (czyt. mondża)? Pospolita breja. No powiedzmy sobie to otwartym tekstem - nie wygląda jak tort wiedeński. Jest jednak przepyszna. Składniki? Banalne. Jajko, odrobina mąki i wody, a do tego, co Wam się podoba. Dobrze wymieszać, rozlać na gorącym blacie, dobrze poszatkować kilkanaście razy i zostawić do lekkiego opieczenia. Pamiętacie może, jak smakowały kawałki lekko przypalonej jajecznicy? Ale tak lekko, nie węgielek. Pamiętacie? Tak mniej więcej smakuje monja. A jeszcze konsumpcja odbywa się poprzez suwanie kawałeczka „ciasta” małą szpatułką po gorącej płycie, żeby jeszcze lepiej się przypiekło zanim wyląduje w ustach. Na całość doświadczenie składa się także możliwość podziwiania kucharza przy pracy, bo monja przygotowywana jest na waszych oczach. Miał chłopak talent.





Punkt kolejny - okonomiyaki. Połączenie pizzy i jajecznicy z dużą ilością dodatków. Breja o wiele bardziej zbita. Podlana sosem sojowym i majonezem. Kolejne palce do oblizywania. Znów, danie które wzięło się z biedy. Tak się bowiem składa, że składniki użyte do przygotowania obu wymienionych wyżej potraw są bardzo podstawowe. Jajka, mąka, woda. Nic więcej! Potrawy narodziły się w czasach, kiedy o jedzenie w Japonii było nielekko. Zresztą, jakby się nad tym głębiej zastanowić to chyba każde popularne danie się tak rodziło. Sushi? Ryż i ryba - nic więcej. Pizza? Ciasto i coś na wierzch. Pierogi? Ciasto i coś do środka. Niech żyje prostota. I generalnie szanowny kawiorze - kij Ci w oko. Gdziekolwiek to oko masz...













Wreszcie nadszedł deser. Naleśnik z ciasta z zielonej herbaty wypełniony pastą z czerwonej fasoli. Żeby było jasne - czerwona fasola jest przyswajalna w odpowiednich porcjach. Przesada jest niewskazana. Lody z tegoż wynalazku są niewskazane bardzo. Jednak w formie podgrzanej i zawiniętej sprawdza się naprawdę nieźle. A i samo ciasto naleśnikowe było pyszne. Muszę tam wrócić. Oczywiście z Yumi jako tłumaczką, bo samemu będzie nieco ciężko. Dlaczego?





Najlepsze restauracje w Japonii są praktycznie niedostępne dla cudzoziemców, którzy krzaczków nie czytają i w nippońskim nie słowa nie gaworzą. Menu po japońsku, kelnerzy nic nie łapią z szekspirowskiego. Ba! Same restauracje dość mocno poukrywane. Z zewnątrz bardzo niepozorne. Te krzykliwe z angielskim menu to jednak produkt przystosowany, nie do końca naturalny. Niby jakiś urok w sobie ma, ale jednak lepiej celować w prawdziwie japońskie knajpy. Chcecie takich miejsc? Ktoś musi Was tam zaciągnąć. Dlatego właśnie niech żyje Yumi!

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi