Znam budowę pantofelka, ale nie umiem obsługiwać wiertarki. Za to
potrafię na jednym tchu wyrecytować inwokację z „Pana Tadeusza”.
Jestem też świadom, że dwieście lat temu chory na suchoty poeta
konał z tęsknoty za ojczyzną. Nie mam za to pojęcia, jak
prawidłowo opatrzeć ranę i prawdopodobnie w przyszłości będę
miał dużo dzieci, bo o antykoncepcji wiem tyle, co o obsłudze
własnego ciała, czyli nic. Jestem polskim uczniem. Jednym z
milionów.
Na szczęście rodziców mam świadomych, bo inaczej byłbym kolejną
ofiarą kulawego systemu edukacji – zakurzonej, śmierdzącej
grzybem, machiny zabierającej młodym ludziom tuzin lat na wpajanie
im do głów rzeczy, które w dużej części nie przydadzą im się
do niczego. Trochę łudziłem się, że może tylko moje pokolenie
miało wątpliwe szczęście uczestniczenia w tym cyrku, a obecnie na
pewno wygląda to już inaczej. Niestety, kiedy moja pociecha poszła
do szkoły, zdałem sobie sprawę, że zmiany są tylko kosmetyczne i
rośnie nam kolejne plemię życiowych sierot, które prawdziwą,
wartościową naukę wyniosą z domu. O ile oczywiście rodzice będą
świadomi permanentnej ułomności polskich placówek edukacyjnych.
Przed wami czysto subiektywna lista rzeczy, których w szkole się
nie uczymy, a powinniśmy.
„Mordo, jak ty
podnosisz ten ciężar z ziemi? Oszalałeś? Chcesz sobie kręgosłup
do reszty zmasakrować?”
– zrugał mnie mój kolega, trener
kalisteniki, widząc, jak zabieram się do dźwignięcia pokaźnego
worka z ziemią do sukulentów. Cóż, na szkolnych zajęciach z
wychowania fizycznego grałem głównie w zbijaka, a później
haratałem w gałę, podczas gdy nauczyciel bajerował rudą i dość
zamężną babeczkę od biologii. A czy to właśnie na tym
przedmiocie nie powinniśmy przypadkiem uczyć się podstawowej
obsługi swojego ciała, prawidłowego wykonywania ćwiczeń
fizycznych, amortyzowania upadków
czy chociażby podstaw
samoobrony?
W piłkę mogłem przecież grać po szkole, co zresztą
i tak robiłem. Więcej nauczyłem się, robiąc fikołki na trzepaku,
niż uczęszczając na WF, a o tym, jak łatwo zrobić sobie
krzywdę, robiąc najprostszą czynność, boleśnie
przekonałem się, przez lata wykonując ją źle.
Z religii wypisałem
się dopiero w liceum, kiedy zacząłem zastanawiać się, czemu wśród
przedmiotów, na których uczymy się o konkretnych, istniejących
rzeczach, znajdują się zajęcia z pogranicza baśni i fantasy. Z
klasy od biologii, gdzie poznaję budowę człowieka i mechanizmy jego
działania, udaję się do innej sali, w której jakiś mroczny
dementor usiłuje przekonać mnie, że kobieta ulepiona została z
mojego żebra, a jak będę walił konia, to trafię do piekielnego
kotła. Tam będę gotował się w towarzystwie Hitlera, Owsiaka i
Biedronia... Owszem, uważam, że
szkoła powinna mnie uczyć, a nie
wchodzić mi z butami w coś tak osobistego jak wiara.
Czemu na
plastyce opowiada mi się o różnych prądach w sztuce, na geografii
poznaję charakterystykę różnych stref klimatycznych, a na
zajęciach z religii jestem bezpardonowo chrystianizowany? Czy
kościół katolicki ma jakiś monopol na wiarę? Czyż nie lepiej by
było uczyć (!) dzieciaki o różnych religiach, ich historii i
prądach filozoficznych?
Należę do tego
pokolenia, które w podstawówce miało okazję uczęszczać na, moim skromnym
zdaniem, jeden z najwartościowszych i życiowo rozwijających
przedmiotów. Mowa o zajęciach
praktyczno-technicznych, czyli warsztatach z dawania sobie rady. To
tam nauczyłem się cerować sobie gacie, wbijać gwoździe w deskę,
montować gniazdka elektryczne, a nawet… robić kanapki i wypiekać
ciasta. Nauka wyniesiona z tych lekcji przydała mi się o wiele
bardziej niż traumatyczna lektura „Anielki”.
Niestety ZPT już
dawno zniknęło ze szkolnej ramówki.
Miłą wiadomością jest
jednak to, że do placówek edukacyjnych wraca przysposobienie
obronne oraz planowane jest wprowadzenie nowego przedmiotu –
biznesu i zarządzania.
Ty się uczysz – a
my cię oceniamy. A w jaki sposób przyswoisz tę wiedzę, to już
nie nasz problem! A czy to właśnie nie szkoła powinna przekazać
nam narzędzia do szybkiego i efektywnego przyswajania wiedzy, abyśmy
nie musieli połowy naszej młodości spędzać z nosem w książkach?
Istnieją przecież dziesiątki sprawdzonych i skutecznych metod
uczenia się. Ta wiedza jest niczym tutorial do trudnej gry
komputerowej, a jej pierwsze tajemnice dzieciaki powinny poznawać
już w pierwszym etapie swojej edukacji.
W Polsce co trzecia
osoba ma nadwagę, a co czwarta jest otyła. Nie ma co się oszukiwać
– nie przykładamy dużej wagi do tego, co w siebie pakujemy. W
rezultacie, oprócz grubasów, w Polsce żyją setki tysięcy osób,
które nabawiły się chorób przez swoją złą dietę. Pomijając
już to, nie mamy zielonego pojęcia o tym, jakie ilości i
proporcje makroelementów powinniśmy sobie serwować każdego dnia
oraz jaką wielką wartość mają dla nas witaminy. To kolejny
przykład pomijania przez system edukacji rzeczy tak kardynalnej, jak
znajomość obsługi własnego ciała.
Kiedy na naszych
oczach zmieniło się oblicze mediów, doszło też sporo nowych
zagrożeń. Globalny dostęp do informacji i otwarta możliwość ich
„tworzenia” sprawiły, że bez przerwy zalewani jesteśmy
terabajtami treści, których nikomu nie chce się weryfikować. To
dlatego portale społecznościowe wypełnione są grupami
zrzeszającymi tysiące zaczytanych w wątpliwej jakości stronach
internetowych głosicieli wszelkiej maści teorii spiskowych,
domorosłych „lekarzy” podważających osiągnięcia współczesnej
medycyny
czy prorosyjskich szurów kopiujących wyziewy
prokremlowskiej propagandy.
Weryfikacja niektórych informacji jest
wybitnie łatwa, innych – wymaga już głębszej analizy. Uważam,
że młodzi ludzie, zamiast przyswajać tajniki Painta, powinny uczyć
się na informatyce rozsądnego korzystania z globalnej sieci,
chronienia swojej prywatności lub chociażby umiejętności obsługi
przydatnych narzędzi internetowych.
Żyjemy w takim
dziwnym kraju, gdzie aborcja jest zakazana, a w rankingach dostępu
do środków antykoncepcyjnych i informacji o nich plasujemy się na
jednym z ostatnich miejsc w Europie.
W tej „dyscyplinie” jesteśmy
niewiele tylko lepsi od Białorusi…
Z kolejnej jednak strony
wmówiono nam, że edukacja seksualna to takie
przywleczone ze zgniłego zachodu zajęcia, na których facet
przebrany za babę uczy ośmiolatków technik masturbacyjnych.
Pewnie, że wiedzę o „kwiatkach i pszczółkach” w dużej mierze
powinniśmy przyswajać w domach, ale nie czarujmy się – znaczna
część rodziców traktuje tematy okołoseksualne niczym spowite
czarną mgłą tabu. Nie ma więc co liczyć na to, że sytuacja ta
się zmieni. Jak zatem wyglądać ma rozpoczęta przez wujków u
władzy walka z podziemiem aborcyjnym, skoro licealiści
rozpoczynający swoje seksualne inicjacje nie mają zielonego pojęcia
o antykoncepcji i prawdopodobnie nie potrafią prawidłowo wymówić
słowa „prezerwatywa”?
A wiecie, że na Joe Monster dawno temu była taka zasada: "Tu się pomaga". I nic się w tej kwestii nie zmieniło. Dlatego jeśli chcesz, to dorzuć grosika do naszej Joe Monsterowej skarbonki. Pomóżmy dzieciakom, bo pomagać warto! Każda złotówka jest cenna.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą